Neil Gaiman – mistrz popkultury z Londynu
Pamiętacie, jak kiedyś zacząłem serię „Pisarze piszą seriale”? Opowiadałem w niej o literackich inspiracjach serialowych („Człowiek z Wysokiego Zamku”) albo znanych autorach tworzących oryginalne scenariusze (jak Jo Nesbo do doskonałego norweskiego „Okkupert”).
Seria wydała mi się trochę zbyt wydumana, więc ją porzuciłem, ale nie mogłem o niej nie wspomnieć pisząc o serialu, który dziś chciałem przybliżyć. O serialu, który mnie poważnie zirytował, zaciekawił, a potem zachwycił. W takiej kolejności.
O serialu o intrygującym tytule: „Amerykańscy Bogowie”. Tytule, który od dawna dobrze znałem, bo książkę o takim samym tytule napisał Neil Gaiman. To dobre wieści, bo Gaiman ma smykałkę do tworzenia udanej popkultury. Jest autorem wybitnej serii komiksowej „Sandman”, tworzył scenariusze do odcinków „Doctora Who” i pisał nawet teksty na okładki płyt muzycznych. Poza tym jest poczytnym pisarzem specjalizującym się w dość miękkim fantasy.
Nowi kontra starzy. Bogowie znaczy się.
Bardzo lubię jego opowiadania, ale akurat „Amerykańskich Bogów” (powieść) uważam za książkę dość nieudaną. Oparta jest na dobrym pomyśle (przeniesionym później do serialu): w Ameryce spotykają się starzy bogowie przywiezieni tam przez ludzi z różnych kultur,, jak Irlandczycy, Latynosi czy czarni mieszkańcy Afryki – ludzi z tych kultur, które tworzyły Stany, z bogami nowymi: Internetu, autostrad, telewizji. Konflikt wisi w powietrzu. Tyle, jeśli chodzi o tło. Akcja zaś zawiązuje się, kiedy spotykamy wychodzącego z więzienia Cienia (to imię, Cień jest człowiekiem). Właśnie tragicznie zmarła mu żona i czeka go bardzo przykra informacja na temat okoliczności tej śmierci. Dodatkowo na swojej drodze spotyka tajemniczego Pana Wednesdaya, który proponuje mu pracę. Zaczyna się niesamowita wycieczka po świecie amerykańskich wierzeń, a właściwie ich popkulturowych odwzorowań. Dlaczego więc książkę niebyt lubię? Bo się rozłazi, Gaimanowi nie udaje się utrzymać tempa – opowieść staje się przegadana i po prostu nudna. Szczególnie w porównaniu do opowiadań londyńczyka, które są często małymi majstersztykami.
Serial jako gatunek rządzi się jednak swoim prawami, co pokazała choćby świetna „Gra o tron” inspirowana przeciętna sagą G.R.R. Martina. Zresztą w książkach Martina i Gaimana zawodzą podobne elementy: źle poprowadzone jest tempo opowieści – nie płyną one samoistnie, tak jak powinny dobre gawędy. Obfitują w dłużyzny i niepotrzebne zawieszenia akcji. Obydwa seriale doskonale sobie z tym radzą. W serialu sceny są krótsze, przeskakiwanie między wątkami naturalniejsze i łatwiejsze. Z główną wadą powieści Gaimana ekranizacja łatwo sobie radzi.
A zachowuje niezwykły klimat, znak rozpoznawczy pisarza – połączenie codzienności z niesamowitością. W zwykłym amerykańskim życiu pojawiają się bogowie. I często nie ma w nich zbyt wiele niezwykłości, bo bogowie żywią się wiarą swoich wyznawców. A tej zachodni świat ma duży deficyt. Dawny słowiański bóg śmierci pracuje więc w rzeźni masowo zabijając krowy. I nie może tego już nawet robić swoim wielkim ociekającym krwią młotem, bo technologia poszła do przodu. Anubis prowadzi zakład pogrzebowy specjalizujący się w preparowaniu zwłok, od czasu do czasu przeprowadzając jeszcze ludzi dawnej wiary do tamtego świata. A Wednesday… Nie, nie zdradzę Wam, co kryje się za poczciwą twarzą Wednesdaya.
Dużo lepiej radzą sobie nowi bogowie, którzy czasem nawet rekrutują starych, dostarczając im nowych sposobów zdobywania wyznawców. Tinder dla bogini miłości? Fabryka amunicji dla boga ognia? Proszę bardzo. W zamian chcą tylko wdzięczności i lojalności.
Powolna acz niezwykła opowieść o Cieniu i Wednesdayu
Pierwsza seria nie skupia się jednak jeszcze na konflikcie starych bóstw z nowymi, choć pomruki tej burzy słychać już dobrze na horyzoncie. Serial wdraża nas na razie w życie Cienia i jego martwej żony. I kiedy oglądałem tę historię, to pojawiła się wspomniana przeze mnie na początku irytacja. Bo opowieść o Cieniu, jego żonie Laurze, Wednesdayu, poplecznikach i przeciwnikach Wednesdaya toczy się w bardzo specyficznym tempie i obrazowana jest w niezwykły sposób. Na porządku dziennym są długie ujęcia, ostra muzyka i przedłużone sceny, gdzie kamerzysta skupia się na estetyce obrazu a nie na akcji. Irytowałem się, bo wiedziałem, że można te rzeczy opowiedzieć dwa razy krócej, ale wiedziałem, że z czymś mi się to dobrze kojarzy.
I wtedy sprawdziłem, że twórcą serialu jest Brian Fuller, który na koncie ma także “Hannibala”. Długie ujęcia, duża rola szokującej muzyki, epatowanie brzydotą (ale także wysmakowaną estetyką w scenach z samym Hannibalem), to znaki firmowe Hannibala. Jeśli widzieliście ten serial to w „Amerykańskich Bogach” poczujecie się… no właśnie, niekoniecznie „jak u siebie”, ale jak w znajomej okolicy raczej. Bo mimo wszystko nowe dzieło Fullera nie jest tak mroczne jak jego poprzedni serial. Dużo większą rolę odgrywają ciekawe opowieści goniące jedna drugą. A to na pewno z kolei zasługa Gaimana, który uwielbia taką strukturę szkatułkową, gdzie nagle w głównym nurcie opowieści natrafiamy na małą skrzyneczkę i po jej otwarciu gapimy się przez paręnaście minut, czy nawet pół odcinka, tylko na to,co znajduje się w środku.
Kiedy to zrozumiałem, irytacja ustąpiła miejsca zaciekawieniu. I jestem niemal pewien, że większość widzów trafi na podobną barierę przy tym serialu. Do tego będzie widzów irytować to, że Ricky Whittle jako Cień taki niejaki, niewyraźny, mało mówi, cały czas ma jedną minę, jakby był w szoku. Ale uwierzcie mi, to służy konstrukcji postaci. No bo czyż nie bylibyście w szoku na jego miejscu? Gdyby to nagle stało się z waszym życiem? Bogowie chodzący po świecie i przemeblowujący Wasze życie.
Za to pozostali aktorzy: Emily Browning jako Laura, czyli martwa żona Cienia, Pablo Schreiber jako Mad Sweney, Gillian Anderson jako Media, Peter Stormare jako Czernobog i przede wszystkim Ian McShane jako Wednesday dają niezły popis gry aktorskiej. Dynamika i napięcie między bogami jest dużo lepsze niż w książce.
„Amerykańscy Bogowie” są serialem trochę dziwnym. Szeroko i intensywnie reklamowanym. I reklamowanym trochę błędnie – jako niezwykle dynamiczne, dziwaczne cudeńko. A dostajemy dzieło, przez które początkowo trzeba się przedrzeć, które z wierzchu jest trochę brzydkie, trudne, jak przypalony placek skrywający jednak w środku niezwykłe smaki. Tam jest ta cała smakowita dziwność. Trzeba się tylko wgryźć.
Mateusz Myślicki